Podróż na grzbietach wielbłąda, część I
Zanim przejdziemy do głównego wątku naszej relacji, chcielibyśmy gorąco podziękować wszystkim tym, którzy ułatwili nam przeprowadzenie tej podróży. Wszystkim, którzy przyczynili się do jej realizacji i dzięki, którym nasza przygoda była możliwa i jakże wyjątkowa. Dziękujemy za Waszą gościnność i sympatię, poświęcony nam czas, i przede wszystkim, za wszystkie wspomnienia, którymi nas obdarowaliście i które pozostaną w naszej pamięci.
Często dzieje się tak, że w trakcie danej podróży pojawia się pewien motyw, wspólny mianownik, główny wątek, temat przewodni… Mamy też w zwyczaju, już przed jej rozpoczęciem, wyznaczać jej kierunek, nadawać rytm… Mimo wszystko, jeżeli w trakcie podróży pojawia się tenże element, lecz w sposób subtelny, magiczny i tajemniczy, powtarzający się niemal każdego dnia podczas naszej wyprawy wyznaczając, tym samym, symboliczne tempo; ktoś mógłby spokojnie zacząć podejrzewać, że odgrywa rolę w przedziwnym przedstawieniu, stanowi część zdumiewającego scenariuszu, wcześniej spisanej historii… Pojawia się pytanie: czy mamy wpływ na bieg rozgrywających się wydarzeń? Czy jesteśmy w stanie sami kształtować naszą przyszłość, czy też raczej wszyscy jesteśmy podporządkowani, podejmującemu za nas decyzje, przeznaczeniu?
Przechodząc do sedna i nie owijając dalej w bawełnę, w tej pierwszej, niedawno zakończonej przez nas, wspólnej podróży, o silnym znaczeniu symbolicznym i prywatnym – wyprawy, która oznacza dla nas pierwszy krok, jeden z wielu, które stanowić będą ogniwo naszej ‘wielkiej życiowej podróży’ – pojawia się i towarzyszy nam figura wielbłąda, jej wyraźna obecność odznacza się w naszej zimowej trasie po północno – wschodniej Hiszpanii, niczym klucz wiolinowy, który wyznacza położenie poszczególnych nut na pięciolinii. Oprócz ewidentnych referencji, metafor i porównań, które w sposób niemal infantylny, mogłyby się nam nasuwać na myśl w nawiązaniu do bożonarodzeniowego okresu świątecznego, wielbłąd pojawia się w Środkowym Wschodzie jako symbol ruchu, podróży, zmiany i przełomu. Reprezentuje, również, walkę, odporność, upór, wytrzymałość, odwagę i przede wszystkim, zdolność do przezwyciężania trudności i wysiłku. Z drugiej strony jest on symbolem skromności, cierpliwość, posłuszeństwa i przetrwania.
Często dzieje się tak, że w trakcie danej podróży pojawia się pewien motyw, wspólny mianownik, główny wątek, temat przewodni… Mamy też w zwyczaju, już przed jej rozpoczęciem, wyznaczać jej kierunek, nadawać rytm… Mimo wszystko, jeżeli w trakcie podróży pojawia się tenże element, lecz w sposób subtelny, magiczny i tajemniczy, powtarzający się niemal każdego dnia podczas naszej wyprawy wyznaczając, tym samym, symboliczne tempo; ktoś mógłby spokojnie zacząć podejrzewać, że odgrywa rolę w przedziwnym przedstawieniu, stanowi część zdumiewającego scenariuszu, wcześniej spisanej historii… Pojawia się pytanie: czy mamy wpływ na bieg rozgrywających się wydarzeń? Czy jesteśmy w stanie sami kształtować naszą przyszłość, czy też raczej wszyscy jesteśmy podporządkowani, podejmującemu za nas decyzje, przeznaczeniu?
Przechodząc do sedna i nie owijając dalej w bawełnę, w tej pierwszej, niedawno zakończonej przez nas, wspólnej podróży, o silnym znaczeniu symbolicznym i prywatnym – wyprawy, która oznacza dla nas pierwszy krok, jeden z wielu, które stanowić będą ogniwo naszej ‘wielkiej życiowej podróży’ – pojawia się i towarzyszy nam figura wielbłąda, jej wyraźna obecność odznacza się w naszej zimowej trasie po północno – wschodniej Hiszpanii, niczym klucz wiolinowy, który wyznacza położenie poszczególnych nut na pięciolinii. Oprócz ewidentnych referencji, metafor i porównań, które w sposób niemal infantylny, mogłyby się nam nasuwać na myśl w nawiązaniu do bożonarodzeniowego okresu świątecznego, wielbłąd pojawia się w Środkowym Wschodzie jako symbol ruchu, podróży, zmiany i przełomu. Reprezentuje, również, walkę, odporność, upór, wytrzymałość, odwagę i przede wszystkim, zdolność do przezwyciężania trudności i wysiłku. Z drugiej strony jest on symbolem skromności, cierpliwość, posłuszeństwa i przetrwania.
Dla mnie, podróż ta miała duże znaczenie, zarówno symboliczne jak i osobiste. Miałam duże szczęście mogąc dokończyć moją, dawniej rozpoczętą podróż i móc w końcu poznać wszystko to, co nie było mi wcześniej dane z przyczyn niezależnych ode mnie, z powodu przeszkód, z którymi musiałam się zmierzyć, wyższym ode mnie okolicznościom, które nie pozwoliły mi na zrealizowanie mojego projektu. Po upływie trzech miesięcy, mogłam wreszcie zakończyć historię, którą rozpoczęłam spisywać na kartkach mojego życia, niemal pół roku temu, zamykając, tym samym, jego kolejny rozdział. W ten sposób, udało mi się odwiedzić La Rioja, Navarra, Cantabria i País Vasco.
Moja ostatnia podróż, rowerowa wyprawa po środkowo – północnej Hiszpanii zakończyła się w sposób naturalny, niewymuszony – bez jakiegokolwiek wyraźnego końca - zapewne z braku dokładnej daty jej finału, która mogłaby móc ją oddzielać od codziennej rzeczywistości; stąd też silne wrażenie, że nigdy nie zakończyła się. Jednak, ta podróż, o której dziś mowa, daje mi dużo do myślenia, sprawia, że wpadam w melancholijny nastrój i rozmyślam o jej zakończeniu doszukując się jej podsumowania i wypatrując wniosków, do których, zazwyczaj dochodzimy, zawsze po zamknięciu kolejnego etapu naszego życia – odznaczając tym samym grubą linią okres naszej podróży od naszego „życia” codziennego - jakby było to czymś nieuniknionym i niezbędnym. I choćby nie kosztowałoby to nas wielkiego wysiłku i powrót do codziennej rutyny nie miałby dla nas wielkiego znaczenia (rrrruuttyynaaa, słowo, które przeraża już po samym jego wymówieniu ), pozostaje nam słodko-kwaśny smak w ustach ze szczyptą ochoty na więcej. Nasz podróżniczy niedosyt nie pozwala zatrzymać się nam, pozostawiając nas z niezaspokojonym apetytem.
Każda osoba ma swój własny sposób podróżowania. Niektórzy odwiedzają jedynie wielkie miasta, niektórzy wybierają na cel swoich wypraw, małe mieściny i wsie, włącznie z tymi urodziwymi zakątkami zapomnianymi przez resztę świata – których nikt nie odwiedza, o których nikt nie pamięta – rozkoszując się ich niespotykaną i niezwykłą atmosferą. Niektórzy szukają spokoju i ciszy dzikich plaż, lub też gubią się w wysokich, niedostępnych masywach górskich, zdobywając nieosiągalne szczyty. Inni, wprost przeciwnie, szukają rozrywki, towarzystwa, pragną poznać nowych ludzi, organizują tematyczne wycieczki, kulinarne i kulturalne. Szukają przygody i niezapomnianych wrażeń. Nam, z kolei, udało się wcielić w życie podróż, która zawiera wszystkie te elementy, wszystkie wyżej wymienione sposoby wojażowania. Była to podróż kompletna i urozmaicona. Cieszyliśmy się, zarówno wysokimi górami, otaczającą nas przyrodą, morzem, jak i wielkimi metropoliami północno – wschodniej Hiszpanii, nie wspominając już o czarujących i przytulnych miasteczkach – każde, na swój sposób uroczych i osobliwych, oferujących nam wszystko co najlepsze. Nie brakowało też części kulturalnej: odwiedziliśmy, między innymi, Klasztor San Millán de la Cogolla (uważany za kolebkę języka castellano) i muzeum sztuki współczesnej Guggenheim w Bilbao; ani kulinarnej: spróbowaliśmy typowej kuchni z każdego regionu, poznaliśmy rozmaite smaki pochodzące z różnych miast, z różnych wsi – między innymi, skosztowaliśmy przepysznej kaszanki z Burgos (tak typowej w tamtejszej gastronomii, naprawdę, nie spróbować jej byłoby niewybaczalne!), domowej roboty marcepan z Soto en Cameros (produkowany od 1870 roku, produkt wytwarzany przez rodzinny biznes od ponad czterech pokoleń – Vda. De Manuel Redondo – który podtrzymuje jej bogatą tradycję kontynuując wyrób tego słodkiego przysmaku bożonarodzeniowego, tak typowego dla regionu La Rioja), anchois z Santoña (uznawane za najlepsze z całego obszaru morza Kantabryjskiego, ręcznie konserwowane) czy los sobaos pasiegos i quesadas z Vega de Pas.
Rozkoszowaliśmy się, również, charakterystyczną atmosferą jednej z ulic starego miasta Logroño, znanej jako typowe miejsce, w którym zajada się rozmaitego rodzaju przekąski – słynne tapeo - i kosztuje wybornego, hiszpańskiego wina. Świętowaliśmy Sylwester odliczając ostatnie dwanaście sekund starego roku na Placu Ratuszowym w Pamplona – „salonie” stolicy Navarry – zajadając winogrona i wnosząc toast Sidrą El Gaitero, przebrani według tamtejszego zwyczaju – niczym w czasie karnawału.
Wszystko to nie byłoby możliwe bez naszej gotowości na zaakceptowanie życia jakim jest, pozwalając mu na zaskoczenie nas jak tylko mu się żywnie podoba. Według naszego doświadczenia, to co jest naprawdę ważne i niezbędne, aby w pełni móc się cieszyć z jakiejkolwiek zaplanowanej przez nas podróży - pomimo wyznaczonej trasy i pomimo obowiązku, który nas prześladuje, by się ściśle jej trzymać i nie zbaczać z „obranej wcześniej ścieżki” - jest pozwolić się ponieść spontaniczności. Być otwartym na nieprzewidziane okoliczności, nie bać się zmiany planów i wiedzieć jak przyjmować niespodzianki, którymi nas obdarowuje życie – niestety nie zawsze są one dobre i przyjemne, lecz na pewno potrzebne i cenne. Jest to coś, czego nie możemy nauczyć się, ani w szkole, ani na uczelni – nauczyć nas to jest w stanie tylko i wyłącznie samo życie, wyłącznie w jeden sposób – podróżując… podróżnicza mądrość… życiowa mądrość…
C.d.n.
Asia i Nelson